Przejdź do głównej zawartości

Lejtmotyw 5

Tym razem góry...






Anna Matwiejewa, Przełęcz Diatłowa. Tajemnica dziewięciorga

To nie jest typowa powieść dokumentalna. Tak. Autorka przywołuje tragiczny wypadek, który wydarzył się naprawdę w uralskich górach na początku lutego 1959 roku. Ale to też jest powieść bardzo osobista i … mistyczna.

Bo tylko mistyką można wytłumaczyć, że tych dziewięcioro wybrało właśnie ją, Annę Matwiejewnę, aby opowiedziała ich historię. To duch zmarłego sąsiada podpowiada jej, gdzie jeszcze należy szukać infomacji. To działanie siły wyższej skrzyżowało drogi Anny i Swiety. Anna swoją powieścią zaprosiła nas na chwilę do swojego życia. Odkryła przed nami, jak wyglądało zbierane materiałów dotyczących nieszczęsnej wyprawy pod kierownictwem Igora Diatłowa. Zwraca uwagę na szczegóły, które rodzą nowe wątpliwości, które wskazują na niedociągnięcia w prowadzonym swego czasu śledztwie. Anna opowiada nam o poszczególnych krokach, jakie podejmuje, aby rozwikłać zagadkę z przeszłości. A do tego nie ukrywa, że … no cóż … jest kobietą, która w życiu (przynajmniej prywatnym) poniosła porażkę. Mąż odszedł do jej przyjaciółki. Anna nie potrafiła się z tym pogodzić i nawet nie próbuje przed nami ukryć swego rozgoryczenia. Ale gdy zaczęła zajmować się sprawą diatłowców pewnego dnia do jej drzwi zapukał Wadik. Wadik skruszony. Wadik marnotrawny. I cóż począć z tym Wadikiem? Przyjąć go z otwartymi ramionami? Przepędzić na cztery wiatry?

A tymczasem sprawa diatłowców…

23 stycznia 1959 roku grupa dziewięciu młodych ludzi wyruszyła na wyprawę. Start: Swierdłowsk (dzisiejszy Jekaterynburg). Cel: góra Otorten (1234 m n.p.m.). Skład ekspedycji: Igor Diatłow (kierownik wyprawy), Zinaida Kołmogorowa, Aleksandr Kolewatow, Rustem Słobodin, Gieorgij Jurij Kriwoniszczenko, Nikołaj Thibeaux-Brignolle, Siemion Zołotariow i Jurij Judin. Nie, to nie byli amatorzy. Byli świetnie przygotowani do takiej wyprawy. A jednak nie przeżył nikt. A jednak miejsce tragedii wywierało przeraźliwe wrażenie, bo aż krzyczało, że tu wydarzyło się coś dziwnego. Wskazywało na to wszystko! Rozcięty namiot. Ucieczka w popłochu. Bez ciepłych kurtek. Bez butów. W lutym! Na Uralu! Ekspedycje ratunkowe wysłane na miejsce tragedii (ze znacznym opóźnieniem zresztą) nie miały wątpliwości, że cokolwiek tu się wydarzyło było zaskoczeniem dla tych dziewięciu. Absolutnie się tego nie spodziewali. Mało tego… przerażenie, które zamarło na ich twarzach wzbudzało jeszcze więcej strachu i grozy.

A co tak naprawdę się wydarzyło? Hipotez jest wiele. Od najbardziej absurdalnych do najbardziej prawdopodobnych. I te wszystkie hipotezy rozpatrywała Anna Matwiejewna określając ich procent prawdopodobieństwa i przytaczając argumenty za i przeciw. Hipoteza aryjska? Tylko 0,001% wiarygodności. Broń próżniowa? Aż 50% wiarygodności. Karły z Arktydy? Kłótnia? Lawina? Mansowie? Niedźwiedź? Piorun kulisty? Satelity lub obłok sodowy? Ten ostatni aż 70% wiarygodności! UFO? Upozorowanie? Wybuch atomowy? Szwadron śmierci i zbiegli więźniowie? Zaczystka? Zamarznięcie? Zatrucie spirytusem? Autorka nie mówi wprost. Nie podaje konkretnego rozwiązania tej zagadki. Pewne jest to, że na ubraniach ofiar znaleziono ślady promieniowania. Czyżby testy nowej broni? Chyba najbardziej prawdopodobne. A tych dziewięcioro? Po prostu znaleźli się w nieodpowiednim miejscu i w nieodpowiednim czasie. I historia ZSRR zna wiele takich przypadków.

"Przełęcz Diatłowa. Tajemnica dziewięciorga" to świetna powieść, którą warto przeczytać. To powieść z ciekawym wątkiem dokumentalnym. To powieść napisana w taki sposób, że ciężko się od niej oderwać. Bo mimo tego, że wiadomo jaka tragedia się wydarzyła, to samo śledztwo Anny trzyma w napięciu. Przytaczane przez nią fragmenty dzienników, skrawki dokumentów i … mistyczne wizyty tych, których już z nami nie ma.



Mieczysław Karłowicz w Tatrach. Pisma taternickie i zdjęcia fotograficzne

To wyjątkowa książka wydana po raz pierwszy w 1910 roku w hołdzie dla wyjątkowego gloryfikatora gór. Mieczysław Karłowicz kochał góry i dał temu wyraz w swoich relacjach z podejmowanych wypraw. A były to niełatwe wyprawy taternickie. Karłowicz wysoko stawiał sobie poprzeczkę i często sam wyznaczał szlaki. Był pionierem wypraw zimowych, miłośnikiem narciarstwa i świetnym fotografem.

Karłowicz tak bardzo był zafascynowany Tatrami, że w 1907 roku zamieszkał w Zakopanem. Góry miał na wyciągnięcie ręki, z czego korzystał pełnymi garściami. W książce możemy przeczytać o jego samotnych wędrówkach, podczas których kontemplował majestat górski. Z jego słów bije wielki szacunek do gór. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak mały jest człowiek w obliczu ich potęgi. Karłowicz w swoich tekstach wspomina również o swoich przewodnikach i towarzyszach, z którymi wyruszał na szlaki. Dość często pojawia się postać legendarnego Klimka Bachledy.

Karłowicz nie tylko barwnie opisywał piękno i siłę gór, ale także potrafił uchwycić je na zdjęciach. W tej dziedzinie również był pionierem. Jego zdjęcia zostały zamieszczone w publikacji, przez co zyskuje ona na atrakcyjności.

Szanujcie ciszę i majestat górski. To wezwanie do tych turystów, których zachowania na szlakach górskich czy w schroniskach nie pochwalał. Widać, już wtedy chmara pseudoturystów była plagą w Tatrach, która zakłócała spokój tym, którzy na szlaku szukali wyciszenia i doznań estetycznych. Głęboka wrażliwość pchała Karłowicza w góry jakąś wręcz niewytłumaczalną siłą. I to właśnie w swoich ukochanych górach stracił życie w wieku trzydziestu trzech lat.

Książkę polecam przede wszystkim miłośnikom gór, ale nie tylko. Teksty napisane są żywym językiem, co sprawia, że czyta się je z ogromną przyjemnością. Niesamowite jest to, że zostały one zapisane ponad sto lat temu, a brzmią tak bardzo aktualnie.

Czytam i tęsknię za górami. Było tak magicznie...


Rafał Malczewski, Pępek świata. Wspomnienia z Zakopanego

Nie wiem ja Wy, ale ja Zakopane uwielbiam. Mimo wszędobylskich reklam, mimo tłumów, mimo kiczu. Uwielbiam i już! Dlatego tym przyjemniej czytałam wspomnienia z Zakopanego autorstwa Rafała Malczewskiego. Syn słynnego Jacka Malczewskiego był mieszkańcem Zakopanego wiele lat, a jego wspomnienia dotyczą głównie okresu międzywojnia. Teksty utrzymane w tonie lekkiej złośliwości, pisane z przymrużeniem oka. Rafał Malczewski potrafił krytycznie spojrzeć na niektóre zagadnienia, które wnikliwie obserwował.

Książka bogata w anegdoty i historyjki, których bohaterami byli wybitni ludzie kultury. Bo kto w tamtym czasie nie ciągnął do Zakopanego? Mam wrażenie, że bawiła tam cała ówczesna bohema: Witkacy, Tadeusz Boy-Żeleński, Julian Tuwim, Antoni Słonimski, Kazimierz Wierzyński, Ksawery Dunikowski, Karol Szymanowski, Kornel Makuszyński, Stanisław Gałek, Jan Kasprowicz, August Zamojski, Wojciech Kossak, Leon Chwistek, Zofia i Karol Stryjeńscy. Do Zakopanego zawitali również Władysław Reymont, Zofia Nałkowska, Leon Wyczółkowski. Wymieniać trzeba by wiele nazwisk. Niektórzy z nich Zakopane tylko odwiedzali, inni związali się z nim na dłużej. Oprócz zakopiańskich hulanek i suto zakrapianych spotkań towarzyskich (o których pisał na podstawie właśnie tej książki Sławomir Koper w swojej kompilacji Alkohol i muzy) Rafał Malczewski Zakopane przedstawia znacznie szerzej. W jego książce możemy przeczytać nie tylko o sławnych rezydentach, ale również o mieszkańcach Zakopanego. Pojawia się postać Klemensa Bachledy (Klimek), ród Gąsieniców czy rodzina Krzeptowskich. Rafał Malczewski kilkakrotnie wspomina o gruźlikach przybywających do Zakopanego w celu podleczenia się, którzy mogli zatrzymać się w sanatorium prowadzonym przez siostrę Marii Skłodowskiej-Curie, Bronisławę wspólnie z mężem, Kazimierzem Dłuskim. Ale Zakopane to nie tylko goście, sanatoria, kawiarnie, knajpy, hotele, restauracje.

Książka mówi również o początkach taternictwa i TOPR-u. Z tym zagadnieniem należy łączyć Mariusza Zaruskiego czy Józefa Oppenheima, którym sporo miejsca w swoich wspomnieniach poświęca Malczewski. Przywołuje sytuacje nie tylko zabawne, ale wręcz komiczne i szalone, jak pomysł Stanisława Gałka, który stworzył projekt przydziału na wyłączność poszczególnym malarzom konkretnych części Tatr.

Gałek dybał na Morskie Oko i chciał wysiudać stamtąd Hennemana, który z uporem maniaka malował to Stawiszcze, po większej części stojąc lub siedząc na ścieżce, okalającej przedmiot żądzy Gałka. I dalej możemy przeczytać, że Gałek miał ułożony cały program. Więc Zefiryn Ćwikliński mógłby swoje owce malować w Dolinie Stawów Gąsienicowych, Hannemanowi dać Pięć Stawów plus Siklawa, może Wodogrzmoty, „Cyryl” Terlecki (…) objąłby regle, Czarny Staw Gąsienicowy, może, jeżeli da rady, Kasprowy i okolice. (…) Gentil-Tippenhauerowa niech maluje, gdzie chce, z wyjątkiem jezior i wierchów, ale najlepiej byłoby, gdyby trzymała się Zachodnich Tatr, od Czerwonych Wierchów włącznie. (…) „Lewicowców”, jak Malczewski, Witkiewicz i kto tam jeszcze, nie powinno się uwzględniać.

Słusznie Rafał Malczewski postawił pytanie jakie Związek Plastyków będzie miał sankcje wobec krnąbrnych artystów. Co począć z facetem, który bez przydziału kropnie Morskie Oko, zaczajony w piargach lub siedząc w koronie rozłożystego smreku?

Wracając do turystów odwiedzających Zakopane i okolice za autorem przytoczę, że do tego cudownego skrawka naszego kraju dotarł również Lenin, o czym Malczewski pisze:

"Niestety Lenin bawił za krótko na Podtatrzu, co prawda pojawiał się co sezon, ale było to za mało na ten zakuty łeb. Swego czasu, za pierwszym pobytem Lenina w Poroninie, arcybiskup krakowski kniaź Puzyna odbywał, że tak powiem, inspekcję na Podtatrzu. Poronińskie gazdy i gaździny wydajali piękną bramę, ubraną smreczyną z napisem: „Witaj Arcypasterzu”. W odpowiedniej chwili cała ludność wyległa na zakurzoną szosę, trzymając obrazki święte w rękach, niejeden na szkle udatnie umalowany. Lenin nie zawahał się i wziąwszy z izby, w której mieszkał, obrazek Matki Boskiej, włączył się w tłum. Kniaź Puzyna pobłogosławił go z całą gromadą. Jestem przekonany, że gdyby posiedział dłużej, rozmiękłby i gwizdnął na bolszewizm, zamieszkałby, powiedzmy, na drodze do Białego, tracąc ochotę stania się zbawicielem świata, a proletariat stanąłby mu kością w gardle, zanimby mógł bezkarnie mordować. Zrywałby krokusy, śledząc urocze nurkowania pluszcza Kordusa, i byczyłby się do słonka, jak wypada ludziom uczciwym".

Nie sposób napisać o wszystkim, co Rafał Malczewski zawarł w swojej książce. To trzeba przeczytać.




Conrad Anker i David Roberts, Zaginiony

„Panie Mallory, dlaczego chce pan zdobyć Everest?”

„Dlatego, że istnieje.”

To słynne pytanie dziennikarza i ta słynna odpowiedź alpinisty przywoływane są niejednokrotnie. Tym alpinistą był George Mallory i miał dosłownie obsesję na punkcie Everestu. Czy go zdobył? To pozostaje zagadką… A próby rozwikłania owej zagadki podjęto właśnie w tej książce.

To książka o dwóch wyprawach. O wyprawie Mallory'ego w 1924 roku i o wyprawie poszukiwawczej w 1999 roku. George Mallory i Conrad Anker. Alpiniści. Zapaleńcy. Mallory był owładnięty myślą o zdobyciu Everestu, Anker był owładnięty myślą o odnalezieniu Mallory’ego i dowodów na to, że zginął wracając ze szczytu, a nie podążając na niego.

Niewątpliwym sukcesem ekspedycji poszukiwawczej było odnalezienie ciała Mallory’ego. To była prawdziwa bomba. Ale odnalezienie ciała to jedno, a znalezienie śladów zdobycia Everestu w 1924 roku to drugie. Anker wraz ze swoim zespołem podejmują próbę zdobycia szczytu drogą wytyczoną przez Mallory’ego. Podejmują także próbę wędrówki rezygnując ze współczesnych ułatwień. Czy Mallory mógł tego dokonać w 1924 roku? Bez odpowiedniego sprzętu, którym dziś dysponują alpiniści? Bez odpowiedniego ubrania, w które dziś mogą zaopatrzyć się alpiniści? Bez współczesnej łączności, która pozwala na stały kontakt z bazą i potwierdzenia zdobycia lub też nie szczytu? Bez odpowiedniego ekwipunku, który dziś ułatwia wszelką bytność w tak niesprzyjających warunkach? Mallory w tweedowej marynarce, wełnianych swetrach, w butach bez raków (raków nie używano powyżej Przełęczy Północnej), z czekanem w dłoni… Te różnice są kolosalne, tak jak przez te wszystkie lata był kolosalny wysyp innowacyjnych rozwiązań dla ekwipunku wspinaczy wysokogórskich.

Anker nie ma wątpliwości. Dotarcie na szczyt było niemożliwe. Niepodważalnego dowodu jednak nie ma… Sprawa dalej zostaje nierozstrzygnięta…

Niezależnie od tego, czy Mallory na szczyt dotarł czy nie jestem dla niego pełna podziwu. Dla niego, jak i dla innych odkrywców, którzy organizowali dalekie wyprawy, aby poznać to, co niepoznane, aby przekroczyć granice do tej pory nieprzekroczone. Nawet za cenę własnego życia.

Mimo tego, że zagadka nadal pozostaje zagadką z lektury jestem zadowolona. Dlaczego? Ano dlatego, że w książce bardzo ciekawie porównano ekspedycje z lat 1922 i 1924 ze współczesną. Dla pasjonatów literatury górskiej to z pewnością będzie interesująca publikacja.




Beata Sabała-Zielińska, TOPR. Żeby inni mogli przeżyć

To dobry reportaż. Dobry i potrzebny. Potrzebny dla TOPR-owców, żeby ludzie choć trochę zrozumieli, na czym polega ich praca (tak, praca, za którą zawodowi ratownicy dostają wynagrodzenie). Potrzebny dla turystów, aby wyciągnęli wnioski i choć w minimalnym stopniu przygotowali się do wyjścia w góry.

TOPR (nie mylić z GOPR) czuwa. Czuwa nad naszym bezpieczeństwem, gdy mniej lub bardziej beztrosko hasamy sobie w górach. Roztropność. Wielu z turystów ma z tym problem. Ignorują ostrzeżenia TOPR-u. Wychodząc na jakiś szlak nie biorą pod uwagę swoich możliwości. Nie potrafią rozłożyć odpowiednio swoich sił. Tak, jeśli weszło się na jakiś szczyt, należy z niego o własnych siłach także zejść. Wybierają się w góry bez odpowiedniego przygotowania, bez odpowiednich ubrań, bez dostatecznej ilości jedzenia i picia. Bo przecież zawsze można wezwać TOPR. Śmigłowiec przyleci zawsze… I tu pojawia się kontrowersyjne pytanie, czy takich delikwentów nie należy po całej akcji obciążać kosztami tejże akcji? TOPR-owcy wychodzą z założenia, że pomocy powinni udzielać wszystkim potrzebującym. To szlachetne, ale kosztowne…

Zawsze z dużą estymą odnosiłam się do TOPR-u. Po przeczytaniu tego reportażu utwierdziłam się w przekonaniu, że szacunek jest im należny. Każde wyjście na ratunek jest ryzykowny. A oni to ryzyko ponoszą, bo tam w górach jest człowiek, który na nich liczy, który potrzebuje pomocy, bo inaczej… I nie zwracają wtedy uwagi, czy organizują akcję ratowniczą po niefrasobliwego turystę, czy nie. Tak, góry są nieprzewidywalne i potrafią zaskoczyć. Nawet jeśli ktoś jest zaprawionym w boju turystą czy doświadczonym taternikiem zdarza się, że też potrzebuje pomocy.

Nie miałam jednak świadomości, że nasi TOPR-owcy to grupa naprawdę świetnie wyszkolonych specjalistów w ratownictwie w tak szerokim aspekcie. Bo nie mówimy tylko o tym, że idą po zagubionego turystę, który nie potrafi o własnych siłach zejść na dół lub który uległ w górach wypadkowi. To też ratownictwo ścianowe, lawinowe, jaskiniowe czy nurkowe. Jestem z nich naprawdę dumna.

Tym bardziej, że początki TOPR-u nie były łatwe, a i jeszcze trzydzieści czy czterdzieści lat temu do najłatwiejszych nie należały. Co najbardziej doskwierało TOPR-owcom? Paradoksalnie braki w zaopatrzeniu, braki w sprzęcie, braki w profesjonalnych szkoleniach. Oni wszystko zdobywali sami! I naprawdę nie mają czego się wstydzić w porównaniu do swoich zagranicznych kolegów. Ba, niektórych naprawdę biją na głowę. A przekonali się o tym, uczestnicząc w międzynarodowych szkoleniach, na których ratownicy dzielili się swoim doświadczeniem.

Lekcja dla wszystkich, którzy wybierają się w góry. Zapamiętajmy jedną z ważnych lekcji! Jeśli w górach wydarzyło się coś, co wymaga interwencji TOPR-u stosujmy jedną zasadę. Nie przeszkadzajmy im pracować! Nie próbujmy na siłę pomagać. Oni doskonale wiedzą co robią, nawet jeśli my mamy nieco inne wrażenie.

Współpraca. To istota rzeczy. Jeśli już musimy angażować TOPR współpracujmy z nimi. Jak? Najlepiej nie panikować, słuchać ich poleceń i nie dyskutować. Powtarzam jeszcze raz: oni wiedzą, co robią. Zadbajmy o nasze bezpieczeństwo na samym początku. Jeśli wybieramy się w góry zimą, gdy zagrożenie lawinowe jest naprawdę spore meldujmy o tym. I jeszcze ważna kwestia: jeśli wrócimy bezpiecznie do punktu wyjścia – meldujmy o tym! Jeśli mamy zamiar spenetrować jakąś jaskinię: meldujmy o tym. O zaplanowanej trasie, o przewidywanym czasie, który zamierzamy spędzić w jaskiniach. Bo jeśli nie pojawimy się o określonym czasie w określonym miejscu TOPR-owcy wiedzą, że coś się stało, że potrzebujemy pomocy i gdzie należy nas szukać. To zwiększa nasze szanse na przeżycie…

Ofiary. Zgodnie z tym co napisałam wcześniej: każda akcja to ryzyko. TOPR-owcy, którzy wierzą w swoją misję wyruszają na ratunek innym ryzykując własne życie. Niestety zdarza się i tak, że ratownik z akcji nie wraca. Płaci najwyższą możliwą cenę udzielając pomocy innym. Każda sytuacja jest inna. Każdego życia szkoda, ale najbardziej boli wtedy, gdy ktoś traci życie przez głupotę innych… Tak, doskonale wiem, co to znaczy zawracać ze szlaku nie osiągając celu, bo nagle pogoda się diametralnie zmieniła, bo rozszalała się burza, bo zaczęła się ulewa… Ale lepiej zawrócić i podjąć kolejną próbę zdobycia szczytu za jakiś czas, aniżeli narażać siebie i innych. To jest odpowiedzialność.

„TOPR. Żeby inni mogli przeżyć” to reportaż, który polecam każdemu, nie tylko miłośnikom gór. Muszę jeszcze zaznaczyć, że napisany jest bardzo zgrabnie, co daje jeszcze większą przyjemność z lektury. Bo w reportażach nie tylko treść jest ważna, ale i forma.




Anna Kalinowska, Uciec w Himalaje, czyli PRL, dewizy i marzenie o wolności

Tak, skusiła mnie ta książka. Skusił mnie opis od wydawcy. Skusiło mnie hasło HIMALAJE w tytule. Początkowo byłam trochę rozczarowana tą książką, ale później z każdą stroną było coraz lepiej.

Bo gdy słyszę Himalaje to od razu w głowie zapala mi się lampka – ośmiotysięczniki! A tu wielkich szczytów nikt nie zdobywa, tylko trekking po mało wymagających szlakach. Pozornie… Bo żeby w czasach PRL-u wyjechać sobie na taki trekking trzeba było nie lada zachodu. Podstawową sprawą było zdobycie paszportu. Tak, zdobycie. Bo nie każdy paszport otrzymywał. Dlatego zakładano rzesze związków, stowarzyszeń czy towarzystw z jasno określonym celem, aby zwiększyć szanse na dostanie tego biletu do nieba. Bo co innego odmawiać szaremu obywatelowi, ale ekspedycji…. Ekspedycja to już coś innego.

Ekspedycja przygodowa! Albo inaczej. Ekspedycja przygodowo-handlowa. Bo uzyskanie paszportu to jedno, a sfinansowanie takiej podróży to drugie. Dewizy! A raczej ich brak. Polacy wyjeżdżający za granicę notorycznie zmagali się z problemem braku dewiz. Trzeba było sobie jakoś radzić. I tu pojawia się słowo klucz, które niejednokrotnie pada w książce. Przebicie! Trzeba było przywieźć ze sobą na handel taki towar, na który ceny miały silne przebicie. I w drugą stronę. Eksport-import pełną parą. Ale z tych transakcji trzeba było zapewnić sobie pobyt w Indiach i Nepalu, trzeba było zabezpieczyć pieniądze na spłatę długu zaciągniętego po rodzinie i znajomych, żeby w ogóle wyjechać, trzeba było zaoszczędzić choć trochę dewiz na następną podróż. Bo kto raz posmakował tej słodyczy, uzależniał się!

W tej książce mamy kilka różnych historii. Wszystkie z egzotyką w tle, ale jakże różne. Autorka porusza tu wiele problemów nie skupiając się tylko na opisie samego miejsca docelowego. Opowiada historie zasłyszane, a te są różnorodne. Mamy tu mafię. Mamy podróżników i trekkingowców. Ale mamy też Polki wyjeżdżające na egzotyczne wakacje, które niezbyt przejmują się kosztami. Wszak na miejscu znajdą sponsorów… Mamy samotne podróżniczki. Jest i jedna romantyczna historia.

Ale autorka pokazuje i ciemne strony takich wojaży. Bo to kraje o zupełnie odmiennej przecież kulturze. Bo bieda i brud. A i niebezpiecznie w co niektórych rejonach, bo rejony niespokojne. Bo po opuszczeniu tych terenów przez Anglików i ogłoszeniu niepodległości powstawały konflikty, krwawe walki o wpływy oraz na tle religijnym. To w Indiach. W Nepalu wcale nie było najlepiej. A jednak Polacy masowo tu przyjeżdżali…

Wszystko opowiedziane plastycznie, z poczuciem humoru i z odpowiednim zaakcentowaniem co ważniejszych problemów. Bez zbędnych powtórzeń. Bez upiększania. To też swoista lekcja historii dla młodego pokolenia, które może nie do końca zdaje sobie sprawę, że podróżowanie za granice Polski w tamtych latach nie było takie oczywiste.




Dariusz Kortko, Marcin Pietraszewski, Kukuczka. Opowieść o najsłynniejszym polskim himalaiście

Jerzy Kukuczka to bez wątpienia legenda. Jego osiągnięcia na stałe zapisały się na kartach historii nie tylko polskiego, ale także światowego himalaizmu. A osiągnął nie byle co. Zdobył Koronę Himalajów i Karakorum, czyli czternaście głównych szczytów o wysokości przekraczającej osiem tysięcy metrów. W rankingu zdobywców uplasował się na drugim miejscu w świecie! Wyprzedził go włoski himalaista, Reinhold Messner. Messner dokonał tego wyczynu na przestrzeni szesnastu lat, Kukuczka w osiem. Wydawać by się mogło, że nowe tempo, które narzucił Kukuczka i nowe trasy, które wytyczył stawiały go na pierwszym miejscu ex aequo z Messnerem. Mimo wszystko był drugi … Jakie znaczenie miało to dla Kukuczki? Czy cieszył się swoimi sukcesami czy też czuł gorycz przegranej? Na te i inne pytania możemy znaleźć odpowiedź w świetnej biografii napisanej przez Dariusza Kortko i Marcina Pietraszewskiego.

Głównym bohaterem oczywiście pozostaje Kukuczka, ale dzięki tej książce możemy dowiedzieć się jak były organizowane polskie ekspedycje na ośmiotysięczniki, możemy przybliżyć sobie historie innych wielkich polskich himalaistów, którzy brali udział w ekspedycjach wraz z Jurkiem Kukuczką. Możemy w końcu uzmysłowić sobie, z jakimi problemami stykali się polscy himalaiści zabiegający o to, aby uzyskać pozwolenie na wyjazd z kraju. Ile kosztów pochłaniało zorganizowanie takiej wyprawy. Borykali się z takimi trudnościami jak brak dewiz. Nie mówiąc już o pustych sklepowych półkach! A tu trzeba żywność na ekspedycję zorganizować! Niewyobrażalne dla obecnego pokolenia Polaków... Nie dysponowali super nowoczesnym sprzętem. A jednak ciągnęło ich w góry. Zakładali obozy. Atakowali szczyty. Wyznaczali nowe trasy. Zdarzało się, że rezygnowali z butli z tlenem. Zapoczątkowali zdobywanie szczytów w warunkach zimowych … to było coś nowego i tą nowość wnieśli do historii światowego himalaizmu właśnie Polacy. Ryzykowali. I z książki wyłania się właśnie taki obraz Kukuczki – ryzykanta. Tak był nastawiony na osiągnięcie założonego przez siebie celu, ze trudno było go od tego odwieźć. Między innymi to spowodowało rozpad zespołu Kukuczka – Kurtyka, który tyle wspólnie osiągnął.

Gdyby było dwóch Jurków, pewnie z powodu brawury szybko by się zabili. A przy dwóch Wojtkach, z ostrożności niczego wielkiego by nie osiągnęli. Dopełniali się idealnie. To są słowa Krzysztofa Wieleckiego. Myślę, że świetnie podsumowują współpracę tak różnych osobowości jakimi byli Jerzy Kukuczka i Wojciech Kurtyka.

Po przeczytaniu książki w mojej głowie utwierdziło się pozytywne wyobrażenie Jerzego Kukuczki. Skromny, z poczuciem humoru, zdeterminowany … Nie brakuje i krytycznych słów pod jego adresem. Środowisko było podzielone i część wspinaczy zarzucała Kukuczce niepotrzebne ryzykanctwo, egoizm, zaniedbania i zdobywanie szczytów bez względu na okoliczności. Oskarżano go o niejedną śmierć uczestników jego wypraw, a przecież w góry każdy jechał dobrowolnie i musiał liczyć się z tym, ze może z nich nie wrócić…

Książka rozczarowała mnie tylko w jednym kontekście. Jak dla mnie za mało było informacji czy zdjęć z życia rodzinnego. Celina Kukuczka zabiera głos w jednym rozdziale i jest on dla mnie stanowczo za krótki. Ale może właśnie takie proporcje w życiu zastosował sam Jerzy Kukuczka. Ogromnym plusem tej książki oprócz oczywiście treści są zdjęcia (liczne z wypraw i garstka prywatnych).

Niektórzy, mówiąc o minusach tej książki podają, że brak w niej zakończenia. Moim zdaniem zakończenie bez zakończenia jest świetnym pomysłem, bo pozostawia nas z refleksją, że właśnie tak skończyło się życie najsłynniejszego polskiego himalaisty. Nagle i z mnóstwem pytań bez odpowiedzi.




Anna Kamińska, Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci

Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci to moje drugie spotkanie z twórczością Anny Kamińskiej. I muszę przyznać, że i tym razem nie zawiodłam się. Z wielkim zainteresowaniem pochłaniam stronę za stroną. Nie tylko dlatego, że książka dotyczy legendarnej Wandy Rutkiewicz, ale także dlatego, że jest świetnie napisana. Nie ma przytłaczającej liczby dat. Autorka ogranicza się jedynie do tych najważniejszych i przełomowych. Nie ma specjalistycznej terminologii dotyczącej wspinania się w górach wysokich, która dla laików i tak byłaby nie do końca zrozumiała. Za to znajdziemy w tej biografii rzetelny, obiektywny obraz kobiety legendy, jaką bez wątpienia jest Wanda Rutkiewicz, pierwsza Europejka na Mount Evereście, pierwsza kobieta na K2. Wszystko to napisane barwnym językiem i podawane czytelnikowi w odpowiednim tempie.

Jakim człowiekiem była Wanda? W jakiej rodzinie się wychowywała? Co wyniosła z domu rodzinnego? Czy bardziej wdała się w matkę czy w ojca? Jak zaczęła się jej przygoda z górami? Jak była postrzegana w środowisku alpinistycznym? Jak swoją pasję godziła z pracą zawodową? Co było jej siłą napędową? Jaką była szefową? Jak spisała się jako lider i organizator ekspedycji? Ile marzeń udało jej się spełnić? Ile planów udało jej się zrealizować? Między innymi na te pytania Anna Kamińska udziela odpowiedzi. Z życiorysu Wandy wysupłała te najważniejsze fakty, które bez dwóch zdań zaważyły na jej charakterze. A życie nie szczędziło Wandzie ciężkich prób.

Swoje zamiłowanie do sportu i rywalizacji realizuje najpierw grając w siatkówkę. Później pojawiają się skałki. Później góry. Najpierw Tatry, a później Alpy, Karakorum i Himalaje, Andy. Coraz wyżej i wyżej. Wanda to kobieta pełna sprzeczności. Zapalona siatkarka, choć gra zespołowa to nie dla niej, biorąc pod uwagę jej charakter. Bo dla niej liczy się sukces nie zespołu, tylko właśnie jej, indywidualny. Nie raz zresztą właśnie to będą zarzucać jej uczestnicy wypraw w góry wysokie i między innymi taka postawa Wandy okaże się powodem, dla którego nie będzie tak chętnie zapraszana na wspólne wyprawy. Wanda to jednostka. Silna, uparcie dążąca do celu jednostka. Ale potrafi też wykazać się świetnym poczuciem humoru i nie stroni od towarzystwa. Z jednej strony liczą się dla niej tylko góry, z drugiej strony przyjaciele i znajomi zawsze mogą liczyć na jej pomoc. Nie zdołała ocalić swoich małżeństw. Dokonała wyboru i nie rozpaczała z powodu ich rozpadów. Choć czasem zdarzały się jej gorsze dni i wtedy do swoich koleżanek, które stworzyły prawdziwy dom mówiła z nutką zazdrości w głosie, że ona nie ma domu, do którego chciałaby wracać. To była cena, jaką zapłaciła za swoją wolność.

Wanda to babka, która wchodząc na Mount Everest utarła nosa chłopakom, ale nie tylko. Treść jednego z telegramów: Podziw, zazdrość, gratulacje. Przyjaciółki się wściekną (s. 266). Anna Kamińska opisując sukces Wandy przytacza liczne gratulacje. Te oficjalne i mniej oficjalne. Nieoficjalnie Andrzej Zawada, który wybierał się od 1977 roku na zimowy Everest, jako lider planowanej męskiej wyprawy na Dach Świata, powiedział: „Mówiłem, żeby nie wysyłać baby na Everest” (s. 267). O spektakularnym wyczynie Wandy Polacy dowiadują się z lekkim opóźnieniem. Polska w tym czasie żyje innym ważnym wydarzeniem. Wybór Polaka na papieża. Warto w tym miejscu jeszcze raz odwołać się do książki i przytoczyć jeszcze jeden fragment: Nikt jednak nie rozpisuje się na temat zbieżności tych tak ważnych dla Polaków momentów. Dopiero kiedy Wanda podczas pielgrzymki Jana Pawła II do Polski w 1979 roku spotka się z papieżem, który powie: „Dobry Bóg tak chciał, że tego samego dnia weszliśmy tak wysoko”, wszyscy dziennikarze, pisząc teksty o zdobywczyni Everestu, będą podkreślać równoległość tych zdarzeń i powtarzać zdanie papieża jak pacierz (s.265). Bezsprzecznie to był niebywały sukces, który zapoczątkował legendę Wandy.

W swojej książce Anna Kamińska ciekawie opisuje ten dość hermetyczny światek alpinistyczny. Zwraca uwagę również na całkiem przyziemne sprawy. Uświadamia czytelnika ile trudu i zabiegów kosztowało zorganizowanie wyprawy, gdy nie można było ot tak sobie pójść do sklepu i kupić całego specjalistycznego sprzętu czy ubrań. Wtedy realia w Polsce były zupełnie inne.

Autorka opisuje również sposób działania Wandy, gdy miała okazję przyłączyć się do jakieś międzynarodowej wyprawy. Potrafiła wykorzystać swoją sytuację idealnie, a po zwycięstwie potrafiła wykorzystać swoje przysłowiowe pięć minut. Jej spotkania i znajomość z Reinholdem Messnerem nauczyły ją, jak ze swojej pasji zrobić źródło utrzymania. Jak można zarobić na górach. Nie oszukujmy się, to nie był tani sport, a Wanda co prawda miała etat, ale i tak najczęściej przebywała na bezpłatnych urlopach.

W książce przewijają się nazwiska wielu znanych alpinistów i himalaistów, nie tylko polskich. Roi się od zabawnych anegdot i historyjek. Ale na jeszcze jedną rzecz chciałabym zwrócić uwagę. Wanda była piękną kobietą. Wielu mężczyzn, których spotykała na swojej drodze podkochiwało się w niej. Ale Wanda też czuła się i zachowywała jak stuprocentowa kobieta. Dbała o siebie i przywiązała uwagę do tego jak wygląda czy jak się ubiera. Nawet w górach. Autorka przytacza jeden zabawny niuans. Otóż Wanda przywiązywała uwagę do wszystkich elementów swojej garderoby. Gdy na sznurku w schronisku w Morskim Oku suszą się koronkowe figi to wiadomo, że jest Wanda.

Kanczendzonga to drugi pod względem wysokości szczyt w Himalajach, a trzeci szczyt Ziemi. Kanczendzonga była częścią projektu Wandy Karawana do marzeń. Kanczendzonga – to tu Wanda zaginęła w 1992 roku.

Nie sposób oddać wszystkiego, co niesie ze sobą książka. Najlepiej po nią sięgnąć i samemu przekonać się, że warto ją przeczytać.



Komentarze

  1. Kilka książek z wyżej opisywanych znam, może nie z lektury, ale z opowieści, recenzji i okładek. Ten motyw górski jest ciekawy. Swoją drogą - ja mam np. bliżej w prostej linii nad Adriatyk niż nad Bałtyk ;-) Pozdrawiam serdecznie Monika Olga :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Większość z prezentowanych książek przeczytał i bardzo polecał mi mój przyjaciel, więc być może kiedyś po nie sięgnę. Piękne zdjęcia.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo inspirujący zestaw książek.:) Malczewskiego wciągam na listę książek do przeczytania.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo ciekawe zestawienie. Każda warta uwagi... choć tajemnica przełęczy d nie jest już tajemnicą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie muszę zaktualizować swoją wiedzę :)

      Usuń
  5. O Przełęcy Diatłowa oglądałam jedynie film. Książka zapowiada się ciekawie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest bardzo ciekawa, nie tylko ze względu na Diatłowców :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Aktualnie czytam #259

Tana French, Z dala od świateł Od wydawcy: Najnowsza powieść pierwszej damy irlandzkiego kryminału. Nominowana do Goodreads Choice Awards 2020. Mała miejscowość w małym kraju. Żaden z jej mieszkańców nie jest taki, jaki się wydaje. Trudno rozpoznać, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Zwłaszcza jeśli się jest outsiderem. Cal Hooper, były detektyw policji z Chicago, osiedla się na irlandzkiej wsi. Zmęczony obracaniem się w środowisku przestępców, spodziewa się znaleźć tu spokój i poświęcić się wyłącznie remontowi domu i obcowaniu z przyrodą. Kiedy jednak miejscowy dzieciak prosi go o pomoc w odnalezieniu brata, Cal przekonuje się, że nie uda mu się uciec od tego, czym zajmował się w przeszłości ­– raz policjant, zawsze policjant. Musi sięgnąć po swoje stare metody, by przebić się przez gąszcz działań, motywów i wzajemnych relacji mieszkańców okolicy. Każdy z nich coś ukrywa, a wielu wolałoby, żeby przybysz z Ameryki zrezygnował ze swojego dochodzenia. I dają mu to odczuć w mniej lub b

Poezja #7

Dziś ponownie Rafał Wojaczek i dwa wiersze: Na jednym rymie (poświęcony Jadwidze Z.) i Była wiosna, było lato . Na jednym rymie Ile kwia­tów tyle świa­tów na tym świe­cie jed­nym Ile oczu tyle świa­tła na tym świe­cie ciem­nym Ile dzwo­nów tyle gło­su na tym świe­cie nie­mym Ile trwo­gi tyle wia­ry na świe­cie nie­wier­nym Ile wier­szy tyle praw­dy na świe­cie nie­pew­nym Ile męki tyle chwa­ły na świe­cie do­cze­snym Ile klę­ski tyle pę­tli na świe­cie śmier­tel­nym Ile śmier­ci tyle szczę­ścia na tym świe­cie nędz­nym Była wiosna, było lato Była wiosna, było lato, i jesień, i zima  Był poeta, co sezony cierpliwie zaklinał Na mieszkanie i na miłość, na trochę nadziei  Na obronę ode klęski, oddalenie nędzy Na ojczyznę, tę dziedzinę śmierci niechybionej  Na jawną różę uśmiechu pięknej nieznajomej Na prawo ważnego głosu, na wiersz nie bez echa  Na Księgę, która by mogła nie zwać się gazeta Na dzień dobry, na noc cichą, na sen, nie na koszmar  Na matkę, na ojca, wreszcie i na litość Boga

Aktualnie czytam #246

Erich Maria Remarque, Na Zachodzie bez zmian Od wydawcy: Powieść „Na Zachodzie bez zmian” należy do najgłośniejszych dzieł literatury XX wieku. Jej bohaterowie, podobnie jak sam autor, należą do „straconego pokolenia”: pokolenia, którego młodość przepadła w okopach pierwszej wojny światowej. Osiemnasto-, dziewiętnastolatkowie trafiają na front niemal prosto ze szkolnej ławy, namawiani przez nauczycieli do spełnienia obowiązku wobec ojczyzny. Czymże jednak jest ten obowiązek? – pytają siebie, świadomi, że strzelają do takich jak oni młodych, tęskniących za domem i pokojem i pytających o sens wojny wrogów. Mistrzowskie wniknięcie w emocje bohatera, gwałtowność opisu ataków z lądu i powietrza, atmosfera nieuchronności śmierci – wszystko to sprawia, że powieść ta do dziś przejmuje grozą. Wydawnictwo REBIS Rok wydania: 2021 Liczba stron: 192 Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu REBIS.